25 maja 2018

Kwiatki i stokrotki

Dzień dobry!
W Szczecinku dziś piękna pogoda, chcąc wylać to co na serduchu siedzi - piszę.
"To Twój blog." - usłyszałam od mojego Pana - "Możesz nawet wymyślać słowa." Czyż nie piękne?

Wielokrotnie przechodząc ulicą (choć rzadko się przechadzam), widzę (nieliczne, a jednak) kobiety smutne, kobiety zaniedbane, "kobiety cienie". Dlaczego to widzę? Dlaczego skupiam się akurat na tej nielicznej grupce? Czemu dostrzegam? Odpowiedź jest banalnie prosta - sama taką byłam, dlatego też potrafię być na tyle wrażliwa, żeby to dostrzec. Choćbym chciała, nie uważam, żebym twórczością internetową dotarła do takich kobiet, ale może chociaż w małym stopniu zwrócę na to Waszą uwagę.

Nie mnie oceniać co jest przyczyną bycia "cieniem" u innych kobiet. Nie wiem co wydarzyło się w życiu kobiety o brudnych włosach związanych w kitkę (sama czasem takie mam, stąd wiem, że są brudne), w za dużych adidasach, i zielonej bluzce z dekoltem (ni to serek ni to serce). Biorąc jednak pod uwagę to jaka byłam ja, jak bardzo nie lubiłam być zauważona, jak na siłę próbowałam niemalże schować się w swój zbyt luźny sweter, jakże okrutnie unikałam wzroku innych ludzi, mogę opowiedzieć Wam o tym od czego się zaczęło u mnie.

Za dzieciaka, zawsze byłam (delikatnie mówiąc dziwna), uwielbiałam być w centrum uwagi, zawsze lubiana przez nauczycieli (czopek tzw.), wraz z grupką przyjaciół angażowaliśmy się we wszystkie szkolne uroczystości - ogólnie fajnie. Problem zawsze polegał na tym, że czułam się gorsza, brzydsza od starszych dziewcząt. Będąc w podstawówce chciałam wyglądać i zachowywać się tak jak dziewczęta z gimnazjum, itd. W mojej grupie rówieśniczej czułam się jak pączek w maśle i tego typu rzeczy, nie chciałam opuszczać tej mydlanej bańki. Okres gimnazjum wspominam najpiękniej, niesamowite zżycie się z przyjaciółmi, których cenię i szanuję po dziś dzień, totalne wyklepanie na naukę - "byleby do liceum", pierwsza miłość.. La, la, la, kwiatki i stokrotki. Potrzeba bycia najpiękniejszą i najlepszą w każdej dziedzinie dla "tego jedynego" sprawiła, że stałam się szklaną kulą, która w pewnym momencie niefortunnie sturlała się z kredensu i rozstrzaskała się (no niemalże onomatopeja, czujecie humanistkę?) w drobny niemalże mak. Z biegiem czasu, coraz bardziej traciłam więź z (uwaga) niektórymi przyjaciółmi, tylko niektórymi, ze względu na ich poglądy, a nawet orientację seksualną. Zatraciłam swoją niezależność, chęć do bywania wśród innych ludzi. Wówczas był to dla mnie normalny przebieg wydarzeń, przecież to oczywiste, że dla "miłości" poświęca się niektóre rzeczy. Właśnie - niektóre. Zamknęłam się w sobie. Dobrze czułam się tylko w domu, tylko wśród rodziny, a najlepiej sama. Doszłam do takiego momentu beznadziei, że jadąc z własną rodziną na święta szukałam w internecie sposobu na popełnienie samobójstwa. Rozumiecie to? Niemalże "TOP 100 HASEŁ WYSZUKIWANYCH W GOOGLE PRZEZ 15-LATKI". Teraz się z tego śmieję, wtedy nie było mi do śmiechu. W tym momencie jestem niemalże przerażona jak głębokie zaburzenia we mnie siedziały. Myślę, że dość drastycznych scen. Był to moment, gdy nosiłam za duże ubrania, szerokie dżinsy, (koszmarne) nike air force 1 długie, białe - ogólnie niektórych rzeczy lepiej nie pamiętać, nie malowałam się i praktycznie wcale o siebie nie dbałam. Hitem w mojej licealnej klasie były moje długie, naturalne paznokcie (tyle z dbania o siebie). Nie  potrzebowałam zwracać na siebie uwagi, nie chciałam tego. Taka trochę chłopczyca ze mnie była.. Dziewczęco ubierałam się tylko w domu, na uroczystości rodzinne.. Okropnie zazdrościłam innym dziewczynom tego, że są piękniejsze, że dbają o siebie. To jest dopiero ironia - nie dba o siebie i zarzuca z pretensją dbanie o siebie innym. Tak, taka byłam. Okrutnie i na potęgę oceniałam inne dziewczyny (w sumie chłopaków też) po wyglądzie. By przypodobać się komuś, gdy już z kimś udało mi się zyskać nić porozumienia, potrafiłam być (według mnie) okrutnie fałszywa, za co cierpię ogromnie. 

Wszystko to co opisałam wyżej najchętniej nazwałabym jakimś skomplikowanym syndromem lub schorzeniem psychiatrycznym (nawet), niestety jeszcze nie mam na ten temat zielonego pojęcia. Nie korzystałam z pomocy psychologa, psychoterapeuty czy psychiatry. Nie myślałam wtedy o takich rozwiązaniach.

Jak jest dziś? Dziś jest pięknie. Przebłyski normalności zaczęłam mieć w listopadzie 2016 roku, ostatecznie zrozumiałam, że można żyć inaczej w lutym 2017 roku. Pierwsze co - zaczęłam o siebie dbać, zaczęłam się malować, zwracać uwagę na to jak wyglądam, za tym zyskałam więcej pewności siebie -> to pomogło mi otworzyć się na ludzi i uwierzyć w to, że "kurczę, ja naprawdę jestem (w jakiś tam swój dziwny sposób) piękna i dużo potrafię. Zyskałam w swojej ówczesnej klasie przyjaciół, z którymi mam kontakt do dziś (koniec liceum, matura za pasem, a ta zyskuje przyjaźnie). Odzyskałam przyjaźń wartą więcej niż niejeden "tego kwiatu pół światu". Słuchajcie tego, wzięłam się za siebie i zdałam prawo jazdy! To jest hit. Zdałam za pierwszym razem - nie wiem jak, ale się udało. Do dziś mam problem z parkowaniem, ale do przodu i do tyłu jeżdżę, także stabilnie. Poszłam do pracy, gdzie także znalazłam przyjaciół, którzy stoją za mną murem, choć znamy się niedługo ponad rok. Wpływ moich przyjaciół, wpływ mojej rodziny na mnie był wtedy tak ogromny, że szczęście znów zaczęło płynąć w moich żyłach.  W tejże pracy znalazłam prawdziwą miłość swojego życia, dziś wychowujemy trzymiesięcznego szczeniaka, wabi się Jan, tutaj też stabilnie, dajemy radę. Dużego kopniaka dał mi staż w urzędzie miasta, a potem moja teraźniejsza praca - koordynator świadczeń medycznych (w skrócie recepcjonistka, to dłuższe ładniej i bardziej profesjonalnie brzmi). Troszeczkę zmężniałam, nabrałam poczucia obowiązku, uwielbiam kontakt z ludźmi, pracę z nimi. Moja aktualna praca wyczuliła mnie na to jak ważne jest współczucie do drugiego człowieka, a przede wszystkim cierpliwość, odpowiedzialność i opanowanie. Jestem szczęśliwa w tym punkcie, w którym jestem. Nie zważam na porażki, wręcz przeciwnie, uczę się na nich, analizuję co mogę poprawić. Nikt nie jest idealny, ja tym bardziej, ale próbować mogę, prawda?

"Piszę już puentę." - "To nie jest puenta." - powiedział Darian. La, la, la, humanistka. 

Dlaczego o tym wszystkim piszę? To nie jest użalanie się nad sobą, to nie jest, słuchajcie, chęć zwrócenia na siebie uwagi, przedstawiłam Wam siebie, odkleiłam się od swojego aktualnie idealnego świata, by Was uczulić. Planowałam post o tym by nie oceniać innych po wyglądzie, przez pryzmat siebie, ale tutaj też właśnie o to mi chodzi Kochani. Choć ten post to pomieszanie z poplątanym, mam nadzieję, że zrozumieliście wszystko. 

Gdy widzisz nieznajomą "kobietę cień", uśmiechnij się do niej, jeśli ją znasz - podpowiedz, poradź, zaproponuj. To zaowocuje pięknem i przede wszystkim szczęściem "cienia". Uwierzy w siebie, zyska przyjaźnie. Kobieta szczęśliwa, to kobieta, która może wszystko. Wszystko. 

Gdy pisałam swojego poprzedniego, albo prze-poprzedniego bloga, Mama powiedziała mi: "Piszesz tak prosto, jakbyś z kimś rozmawiała, i to mi się podoba.". Gdy przeczytał projekt tego posta, pocałował moją dłoń, i tym pięknym akcentem zakończę dzisiejszy wywód. Adios (czy jakoś tak).

Całuję mocno,
Klaudia.

(Zdjęcia kilka lat temu wykonał Pan Piotr Karpiński, fotograf z moich, pięknych Bobolic.)

Brak komentarzy: